Norwegia – fjordy od Bergen po Ålesund
Lato to idealny czas na urlop, także dla nas. Z tego względu, iż uwielbiamy spędzać czas aktywnie, a ostatnio ewidentnie ciągnie nas na północ, po niezwykłej Islandii (Islandia vol 1 i Islandia vol 2), przyszedł czas na kolejny kraj z naszej podróżniczej TO DO listy, czyli Norwegię. Nasz plan ułożyliśmy następująco. Wsiąść do samolotu lecącego z Gdańska do Bergen, założyć plecak z namiotem na plecy i w wyruszyć w drogę, kierując się transportem publicznym do oddalonego około 450 km na północ Ålesund. Po drodzę zahaczając oczywiście o niezwykłe fjordy i góry, które są wręcz idealne do trekkingu.
Po dwóch dniach spędzonych w pięknym Bergen (Bergen – Norwegia na weekend), wsiedliśmy do autobusu jadącego w stronę Ålesund. Przyznaję, że byliśmy bardzo zadowoleni z wyboru właśnie tego środka transportu. Po kilku urlopach spędzonych na podróżowaniu autem, to była dla nas fajna, pozytywna odmiana. Podróżowanie ze świadomością, że wszystko co masz, jest na Twoich plecach, poznawanie lokalnych mieszkańców no i możliwość obserwowania okolicy zza autobusowej szyby, łącznie z osobą, która zazwyczaj prowadzi samochód – bezcenne.
Po kilku godzinach jazdy autobusem i przepłynięcia promem, zatrzymaliśmy się w Loen, znajdującej się w pobliżu największego lodowca na naszym kontynencie– Josteldalsbreen (powierzchnia 487 km kw.). Loen okazało się niewielką miejscowością położoną w Dolinie Lodalen, nad jeziorem Lovatnet. Pierwsze, co nas zachwyciło po wyjściu z autobusu, to kolor jeziora, barwa niezwykle turkusowo-błękitna, woda tak czysta i przejrzysta, niemalże krystaliczna. Po przejsciu kilku kilometrów okoliczną drogą w stronę lodowca, doszliśmy do kempingu Sande, znajdującego się przy samym jeziorze Lovatnet. Był to zdecydowanie jeden z najlepszych kempingów, na którym spaliśmy. Tak dobrych warunków w stosunku do ceny (około 80 koron za nocleg z namiotem dwuosobowym) nie widzieliśmy nigdzie indziej. Do tego lokalizacja tego kempingu była niezwykła, posiadając widok na jeden z jęzorów lodowca i towarzyszące mu góry i jezioro. Widoki jak z pocztówki.
Naszym celem trekkingowym w tej okolicy była góra Skåla (1848m). Na samo wspomnienie tego niezwykłego szlaku, mam ochotę kupić bilet i polecieć tam jeszcze raz. Chociaż będąc na szlaku, wcale nie było tak różowo. Jest to dość wymagająca góra, gdzie jak nigdzie w Norwegii znajdziemy tak duże różnice wysokości od fjordu do szczytu. Widoki na trasie sa spektakularne, począwszy od zielonych łąk, górskich strumieni, po tysiące kamiennych stopni i stromych podejść. Ostatnie 3-4 km to przebijanie się po bardzo kamienistym i wietrznym terenie. Na samym szczycie znajduje się samoobsługowe schronisko, chyba jedyne z takim widokiem na lodowiec i góry.
Ze względu na deszczową pogodę, musieliśmy niestety zrezygnować z wycieczki na sam lodowiec i wyruszyć w dalszą drogę. Przynajmniej mamy jeszcze jeden powód, żeby w ten region powrócić, bo poki co jest on naszym zdecydowanym faworytem jeśli chodzi o Norwegię.
Kolejnym przystankiem było Hellesylt, słynące z fjordu Geiranger, który znajduje się na liście Światowych Dziedzictw UNESCO. Miejscowość znów bardzo kameralna, kilka domów, 2 sklepy, 2 kempingi i o wiele więcej zatrzymujących się turystów. Do samego fjordu Geiranger można dostać się wykupując bilet na prom (około 400 koron), bądź poprzez wejście na jedną z okolicznych gór. My oczywiście zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję. I tu zaczęły się schody. Z powodu deszczu, który padał już wtedy bardzo często, szlaki były mokre, śliskie i niebezpieczne. Góra, na którą zdecydowaliśmy się wejść była do tego bardzo stroma, a szlak zamiast zygzakiem przebiegal praktycznie prosto pod górę. W takich chwilach człowiek najbardziej walczy nie z warunkami, ale z samym sobą, pokonując kolejne granice wytrzymałości. Jedno wiem, pomimo trudu wejścia i zejścia, widok z góry był warty tego poświęcenia.
Po tygodniu podróżowania w końcu dotarliśmy do Ålesund, skąd mieliśmy samolot powrotny. Miasteczko zwane secesyjną perełką Norwegii, które na początku XX wieku doszczętnie spłonęło. Bogaty Niemiec zakochany w miesjcowości zasponsorował odbudowanie miasta, ściągając znanych architektów. Tak powstało miasteczko z niezwykle spójną architekturą. Ładnie. Ale tu niestety spotkało nas małe rozczarowanie. Mieliśmy wrażenie, że miasteczko było w pewien sposób wymarłe. Owszem, natykaliśmy się na turystów, na mieszkańców, ale ewidentnie brakowało ducha. Na szczęście także tutaj, w środku miasta było niewielkie wzgórze Aksla (189m), z którego rozchodził się przepiękny widok na miasto i okoliczne wysepki. To tam (i w kawiarniach) spędzaliśmy najwięcej czasu. Podsumowując Ålesund tak, ale na parę godzin, a nie na 2 (okropnie długie) dni, jak w naszym przypadku.